Szyby zadrżały od głębokich niskich tonów. Charakterystyczne reggaetonowe dembow rozniosło się echem po kolonialnych kamienicach dzielnicy Getsemani, strząsając resztki kolorowego tynku. Leniwe wilgotne powietrze zamknięte w bramach i wąskich podwórkach, gdzie na kamiennych schodkach przesiadywały lokalne prostytutki, zawibrowało nową energią.Za chwilę zza zakrętu wyjechał pierwszy samochód z ogromną basową tubą wystającą z bagażnika. Za nim na ruchomych podestach pojawiły się tancerki w pstrokatych wielobarwnych pióropuszach, ubrane w skąpe karnawałowe stroje zrobione z piór, błyszczących tekstyliów lub z samej farby. W oka mgnieniu cała ulica zmieniła się w kolorowy sznur poprzebieranych, tańczących mieszkańców. Rozpoczęła się Fiesta de la Independencia, jedyne w swoim rodzaju święto w Cartagenie, jedyne takie w całej Kolumbii.
Kilka godzin wcześniej siedzieliśmy z kumplem na plastikowych krzesełkach w sklepie monopolowym, naradzając się. Właściciel musiał zdawać sobie sprawę z dylematów kupujących, bo postawił na środku sklepu białe ogrodowe meble. Whiskey za 15 pesos, rosyjska wódka w niebieskiej butelce za 10, a może lokalne aguardiente za 13? Wybór był duży, mieliśmy czas. Zobaczyliśmy już w mieście większość rzeczy polecanych przez Lonely Planet. Powoli planowaliśmy dalszą część wyprawy po Kolumbii, nieświadomi tego co miał przynieść wieczór. Ostatecznie wygrała cena. Niebieska flaszka stanęła na małym stoliku, tuż przy marmurowej barierce balkonu na pierwszym piętrze taniego hotelu. Rozmowa toczyła się w niespiesznym tempie. Do stolika obok przysiadła się nasza hotelowa matrona. Ostatnie promienie zachodzącego słońca podkreślały złotym odcieniem wielobarwną architekturę miasta. A to, chociaż zaniedbane, w każdym gzymsie i w każdej ściennej płycinie nosiło w sobie ślady niegdysiejszej świetności.
W XVI wieku były tutaj „Wrota nowego świata”. Wykorzystując swoje świetne położenie, Cartagena szybko stała się najbogatszą hiszpańską kolonią na Karaibach. Dobrobyt mieszkańców i majętność lokalnych kupców tak bardzo rzucały się w oczy, że na polecenie królowej Anglii Elżbiety Cartageną zainteresował się najsłynniejszy korsarz tamtych czasów – Sir Francis Drake. Miasto było jeszcze wtedy słabo bronione. Drake z łatwością je zdobył, by następnie okupować przez dwa miesiące negocjując warunki kapitulacji. Podobno właśnie z tamtego okresu wywodzi się popularny drink mojito. W poszukiwaniu lekarstwa na szerzące się wśród Anglików choroby Drake wysłał ekspedycję na pobliskie wyspy. Posłańcy wrócili ze zdobytą od lokalnych szamanów uzdrawiającą mieszanką aguardiente, limonki, soku z trzciny cukrowej i mięty. Ostatecznie Anglicy poradzili sobie z tropikalną gorączką, a Drake wywiózł z Cartageny okup o wartości prawie 500.000 pesos, co w tamtych czasach było sumą tak zawrotną, że złoto i kosztowności zwożone były na jego statki mułami przez kilka dni.
Prawie dwieście lat później tej samej sztuczki spróbował inny Anglik – Edward Vernon. Nie wziął jednak pod uwagę faktu, że w międzyczasie Cartagena zainwestowała w fortyfikacje, a cieśnina Boca Grande, którą przepłynął Drake i spokojnie przerzucił wojsko do miasta, została zamknięta podwodnym murem. W źródłach nie wspomina się też, żeby Vernon leczył swoich ludzi mojito. Nie trzeba więc chyba dodawać, że pomimo zgromadzenia floty w liczbie 186 statków, próba zdobycia miasta zakończyła się niepowodzeniem. Po odparciu ataku Anglików miasto rozwijało się jeszcze prężniej niż do tej pory, a końcówka XVIII wieku określana jest przez historyków jako „srebrny okres”. Z tamtych czasów pochodzi większość zabudowań w obrębie starego miasta, które oglądać można do dziś. Wreszcie w 1811 roku Cartagena ogłosiła niepodległość, a na pamiątkę tego wydarzenia co roku 11 listopada odbywa się właśnie Fiesta de la Independencia.
Wtedy nie byłem jednak tak historycznie wyedukowany. Gdy zza zakrętu wyłoniła się radosna procesja i miasto rozbrzmiało karaibską muzyką miałem oczy tak wielkie, jak godzinę wcześniej nasza matrona, gdy próbowałem we wszelkich znanych mi językach dowiedzieć się, jakie jest hasło do internetu. Matrona zresztą, choć nie bardzo rozumiała to co mówiliśmy a do niej, a jeszcze mniej my rozumieliśmy ją, dzielnie nam towarzyszyła, stojąc oparta o balustradę. Prawdopodobnie tłumaczyła, niczym komentator na otwarciu olimpiady, kto jest kim w poszczególnych grupach tancerzy i muzyków, które przemaszerowywały pod naszym balkonem. Na którymś z podestów przejeżdżała też przyszła Miss Kolumbii. Podczas fiesty odbywa się finał corocznego konkursu, gdzie wybierana jest dziewczyna, która reprezentuje potem kraj na zawodach Miss Świata. Nie zwróciłem na to uwagi, bo prawdę mówiąc co druga dziewczyna wyglądała tak, że mogłaby robić za finalistkę. Szczególnie właśnie ten region – karaibskie wybrzeże Kolumbii jest pod tym względem wyjątkowy. Może to wpływ tropikalnego klimatu, może szczególna mieszanka indiańskiej, afrykańskiej i hiszpańskiej krwi. Fakt jest taki, że uroda lokalnych chicas jest na tyle nieprawdopodobna, że samo chodzenie po ulicach jest tutaj niebezpieczne. Nigdy nie wiesz, kiedy bezsilnie ugną ci się nogi, a wzrok powędruje zupełnie nie tam, gdzie nadjeżdżający samochód.
Wyszliśmy na ulicę. Tłum momentalnie oplótł nas swoimi roztańczonymi mackami i wchłonął w gęstą, kolorową plątaninę serpentyn, balonów i plastikowych kubeczków z alkoholem, rozlewających się na prawo i lewo. Zaraz potem przyjąłem pierwszy strzał. Oberwałem prosto w twarz pianką wystrzeloną przez nastolatkę trzymającą w ręku mały pojemnik ze sprejem. Widząc moje zaskoczenie roześmiała się i pobiegła dalej. Za chwilę oberwałem znowu. I jeszcze raz. W piance była cała koszula i spodnie. Włosy wyglądały tak jakbym został wyciągnięty z wanny w środku kąpieli. Zamiast butów miałem dwa kapcie z piany. Lokalne dzieciaki spoglądały na mnie z uśmiechem wyrażającym jednocześnie kpinę i litość. Co nie przeszkadzało im oczywiście strzelić mi jeszcze raz sprejem prosto w twarz. Schowaliśmy się w jakiejś bramie. Przez kilka sekund nie dosięgała nas piana. Chwila na zastanowienie, co robić. Hotelowa matrona mówiła: nie idźcie. Nie bierzcie ze sobą pieniędzy, ani dokumentów, mówiła. Pieniądze jednak wzięliśmy. Jak się późnej okazało dokładnie tyle, żeby kupić pianki. Nie było z tym zresztą żadnego problemu. Sprzedawali je na każdym rogu. Decyzja była więc prosta – czas na rewanż. Uzbrojeni w spreje ponownie wbiliśmy się w tłum.
Dwóch białych gości, strzelających pianką we wszystko co się ruszało, było widokiem dość niespodziewanym. Z każdej strony witały nas zaskoczone i uśmiechnięte twarze. Jakaś gruba murzynka chwyciła mnie za rękę i zaczęła tańczyć. Ktoś obok polał aguardiente do kubeczka i przysunął mi do twarzy. Dale, dale Dona Dale Pa’ quesemuevan la yales ryczał z głośnika zaparkowanego obok pick-upa Don Omar. Wiedziałem już wtedy, że to był jeden z tych momentów w życiu, gdy nie warto się zastanawiać, gdy trzeba iść na żywioł i dać się ponieść emocjom.
Uliczna wojna obejmowała coraz większą część miasta. Straciłem orientację. Miałem wrażenie, że porwał nas wir i wsysał coraz głębiej do epicentrum wydarzeń. Do miejsca z którego nie można się już wydostać. Obraz zaczął przyspieszać, jakby ktoś nagle wcisnął fast forward. To już nie reggaeton, a soca leciała z głośników. Świat wirował. Czas nie liczył się. Nie było miejsca na myśli. Powszechny entuzjazm, zaraźliwy latynoski szał radości szukał ujścia, wyrywał się z płuc z każdym oddechem i okrzykiem.
Jakiś głos wrzasnął „La Familia”. Zawtórowały mu dziesiątki gardeł. Echo zgrywało się z werblami muzyki. Kilkanaście rąk chwyciło i podniosło mnie do góry. Wszystko działo się coraz szybciej. Mocniej. Kolory, dźwięki uderzały intensywniej. Jakby wstrzykiwane prosto do krwiobiegu. Tłumy ludzi. Piana. Zlewające się ze sobą ulice, domy, dzielnice. Kolorowe pióra tancerek i słodki posmak rumu. Viva la Cartagena! – krzyknąłem zdzierając gardło… I wtedy nagle zapadła ciemność. Koniec. Blackout.
***
Dzisiaj, kiedy piszę ten tekst jest 11 listopada. Święto Niepodległości. Warszawa. Od tamtych wydarzeń minęło parę dobrych lat. Trochę się zmieniło w życiu. Gdy wracam myślami do Kolumbii, próbując odtworzyć przebieg wydarzeń, nie mam pewności jak skończyła się tamta noc. Czy to dziwny proszek, który wtarły mi w oczy dwie nastolatki, nagle odciął wizję? Czy litry aguardiente rozlane trochę po chodnikach, trochę po naszych gardłach zrobiły swoje? O której wróciliśmy? Wreszcie czy hotelowa matrona była z nas dumna czy może zbeształa za nieposłuszeństwo? Nie wiem. Wiem jedno na pewno. Oglądając dzisiaj nagłówki naszych gazet, słuchając wiadomości odczuwam smutek. Nasze świętowanie jest takie poważne, smutne, a co gorsze raczej dzieli niż łączy. W takich chwilach tęsknię za Ameryką Południową, tęsknię za Cartageną, za ludźmi, którzy pomimo tego, że na co dzień zmagają się z biedą, z przestępczością i zwykłymi problemami, w momencie gdy nadchodzi fiesta, potrafią oderwać się od wszystkiego i dać upust radości życia. Nie ważne ile masz pieniędzy, kogo popierasz w wyborach i czy znamy się czy nie. Jest święto, więc chodź na ulicę się bawić. Czy jest coś lepszego niż taka niepohamowana, spontaniczna lawina radości? Pewien znajomy z Kolumbii powiedział mi kiedyś: „Sin alegría, la vida no es vida„. Jeśli nie potrafisz się bawić, marnujesz życie.