Pierwszy reportaż z Ameryki Środkowej i w ogóle pierwszy reportaż na tym blogu będzie trochę o Gwatemali, trochę o Majach, ale przede wszystkim o samym podróżowaniu, które – co warto zaznaczyć na wstępie – sprawia nam ogromną radość, niezależnie od przeciwności losu.
Prolog
Według mitologii Majów wszechświat składa się z trzech światów, których osią jest święte drzewo życia. Pień tego drzewa to świat ludzi, jego korona – świat niebios, a korzenie – świat podziemi. Majowie wierzyli, że po śmierci muszą odbyć wędrówkę po krainie podziemi nazywanej Xibalba. Była to przestrzeń zdecydowanie nieprzychylnie nastawiona do ziemskich przybyszów. Jej topografia zakładała istnienie 9 poziomów, z których każdy krył w sobie liczne zasadzki i niebezpieczeństwa. Wysokie góry, zdradliwe wody, rzeki krwi, wirujące kamienne noże lub strzały to tylko niektóre z nich. Dlatego też przy pogrzebie zmarłych wyposażano w przydatne przedmioty, takie jak broń, narzędzia, ubrania, drogocenne kamienie, a nawet gorące kakao i pies, który miał służyć za przewodnika.
Wrota Xibalby
To był typowy poranek w naszej podróży po Ameryce Środkowej. Pobudka przy dźwiękach peruwiańskich piszczałek, które akurat miałem ustawione na telefonie. Potem szybki, zimny prysznic. Ogarnięcie sterty rzeczy rozsypanych po podłodze małego hotelowego pokoju. Łyk resztki rumu pozostałej na dnie kupionej dzień wcześniej butelki. Ostatni rzut oka na rozpościerający się z tarasu widok. Ciągnąca się aż po horyzont spokojna, gładka tafla jeziora Petén Itzá, poprzecinana była gdzieniegdzie zmarszczkami zarysowanymi przez łódki rybaków. Cisza naładowana energią rozpoczynającego się dnia. Łagodny powiew wiatru przynosił orzeźwienie po dusznej, gorącej nocy.
Według mapki z przewodnika czekało nas jakieś pół godziny marszu do miejsca, skąd odjeżdżały długodystansowe autobusy. Zgodnie z planem mieliśmy tego dnia dotrzeć na południe Gwatemali, konkretnie do miasteczka Antigua, dawnej stolicy kraju. Gdy wydostaliśmy się z położonej na wyspie miejscowości Flores i doszliśmy do terminalu w Santa Elena okazało się, że najbliższy autobus jest pierwszej klasy. Kolejny – drugiej, ale dopiero dwie godziny później. Nie tracąc czasu kupiliśmy pierwszą i rozsiedliśmy się wygodnie w plastikowych fotelach pobliskiej knajpki sącząc doskonale schłodzone lokalne piwo Gallo, w tłumaczeniu kogut. Na etykiecie dumnie prezentował swój pióropusz dorodny przedstawiciel ptaka z rzędu grzebiących. Marketing piwny na całym świecie działa chyba tak samo. My mamy żubra, oni koguta. Pewnie jeszcze emitują w telewizji reklamy w stylu – „o świcie najlepiej budzi kogut”.
Na podjeździe pod terminalem stały dwa autobusy. Jeden – błyszczący nowością, biały Mercedes Marcopolo, drugi – pstrokaty pomarańczowo-niebieski, niezidentyfikowanej marki, z lekko odrapanym już napisem przewoźnika Fuente del Norte. Widzisz, dobrze że chociaż raz nie przyoszczędziłeś i kupiłeś pierwszą klasę, pochwaliła mnie Paulina. Przy nowiutkim autobusie, na którego szybie naklejone były etykiety: wi-fi, tv, dvd, wc i snacks, stał dziaduszek z dwoma wiadrami wody. Właśnie skończył czyszczenie busa. Wcześniej dokładnie wypolerował srebrne felgi, umył szyby szmatą na długim kiju i wypucował kabinę kierowcy antystatycznym sprejem do kurzu.
– Qué bonito el autobús! – zagadałem,
– Preparativos para la noche – odchrząknął dziaduszek.
Sens tego co usłyszałem zasiał ziarno niepewności, ale zrzuciłem to na karb mojej dość wybiórczej znajomości języka hiszpańskiego. Jednak gdy chwilę później uśmiechnięty kierownik kasy zapraszającym gestem wskazał drzwi do pstrokatego grata przestałem mieć złudzenia. Poczułem się jakby zdradziecki oficjel właśnie otworzył przede mną wrota Xibalby. W przeciwieństwie jednak do zstępujących w świat podziemi Majów nie przygotowałem się odpowiednio do tej podróży. Nie miałem psa przewodnika, ciepłego kakao, a przede wszystkim żadnych tabletek na moją chorobę lokomocyjną, która jak dotąd nie dawała mi się jakoś szczególnie we znaki.
Wędrówka
System przyznawania klas autobusom w Gwatemali jest chyba najbardziej pewną i stabilną rzeczą w tym kraju. Co raz postanowiono, to zmianie już nie podlega, niezależnie od późniejszych wydarzeń. Autobus kiedyś musiał rzeczywiście zasługiwać na miano pojazdu pierwszej klasy. Miał duże fotele ze sporą ilością miejsca na nogi, klimatyzację, toaletę i 24” kineskopowy telewizor zawieszony nad kabiną kierowcy. Jednakże setki tysięcy przejechanych kilometrów i tłumy przewiezionych pasażerów dawały o sobie znać w każdym szczególe. Fotele nabrały brudnoszarego koloru, a ich szorstki poprzecierany materiał miejscami nie był już w stanie zakryć wystającej żółtej, kruszącej się gąbki. Szyby stukały na każdej nierówności w poluzowanych gumowych uszczelkach. Najgorsze były jednak przechyły. Oprócz nieustannego podskakiwania na wybojach, za sprawą wyrobionych teleskopów amortyzujących autobus kołysał się z jednej strony na drugą, jak statek przy mocnej bocznej fali. Poszedłem sprawdzić WC, zdając sobie sprawę z tego, że spędzę tam znaczną część podróży. Było to miniaturowe pomieszczenie zamykane na gwóźdź, zlokalizowane na tyłach tuż przy silniku. W środku jakieś 50 stopni. W kranie brak wody.
Kierowca, rosły Gwatemalczyk z kilkudniowym zarostem i surowym wyrazem twarzy, jechał w nazwijmy to kowbojskim stylu. Autobus traktował jak leniwe, spasłe cielę, które należy nieustannie szarpać i popędzać. W trakcie naszej 10-godzinnej przejażdżki zatrzymał się dwukrotnie – raz żeby zatankować, a drugi żeby kupić pepsi w szklanej butelce, którą wypił jednym haustem. Przy pierwszej ze wspomnianych „przerw” przypomniał sobie chyba, że w końcu prowadzi pojazd pierwszej klasy i należy pasażerom zapewnić odpowiednią rozrywkę. Poszperał w schowku nad drzwiami i wyjął białą płytkę DVD Verbatim. Za chwilę na telewizorze wyświetliło się menu filmów składające się z imponującej kolekcji 4 tytułów: Rocky, Rocky II, Rocky III i – jakżeby inaczej – Rocky IV. Wraz ze wznowionym warkotem silnika do odgłosów autobusu dołączyła ścieżka dźwiękowa z filmu, oczywiście w wersji z hiszpańskim dubbingiem. Dzięki temu wszystkie bardziej wyraźne wyboje w trakcie dalszej drogi były wspaniale zsynchronizowane z efektami dźwiękowymi. Przy pierwszym mocniejszym rąbnięciu w dziurę za sprawą uzdrowionego momentalnie systemu dolby surround rozlegał się nagle przeraźliwy jęk wydobywający się z rozkwaszanej przez Sylwestra Stallone twarzy skośnookiego bandyty, by przy następnym zasiać w całym autobusie pełną grozy i suspensu ciszę. Niestety trwała ona tylko do wjechania w kolejną dziurę.
Dziewiąty level
Południowa część drogi z Flores do Guatemala City wije się najpierw malowniczo doliną Rio Dulce by na około 200 kilometrów przed stolicą kraju wspiąć się na górskie przełęcze masywu Sierra de las Minas. Gdy wjeżdżaliśmy w góry zapadł zmrok. Chwilę później rozpętała się burza. Z czarnej nocy w ułamku sekundy wyłaniały się fragmenty krajobrazu rozświetlanego piorunami, jak kadry kliszy wycinane przez błyski flesza. W górze szczyty, których kontury majaczyły niewyraźnie za zasłoną gęstych chmur. Poniżej przepaści, przy których krawędzi pędził autobus. Po tym ułamku sekundy wszystko gasło i rozlegał się grzmot zwielokrotniony niosącym się echem. Wąska i kręta droga zamieniała się miejscami w rwący potok. Ze skalnych ścian po obu skrajach wąwozów podmywane wodą obsuwały się skały. Autobus musiał lawirować pomiędzy głazami leżącymi na środku drogi. Piękny i jednocześnie pełen grozy widok. Majestatyczny pokaz natury wyrażony z siłą i niedoścignionym rozmachem żywiołu.
Burza w górach nie była jednak ostatnim etapem naszej podróży. W Guatemala City czekała nas przesiadka na kolejnego busa, który miał zabrać nas już bezpośrednio do Antigua. Przez utrudnienia w podróży autobus z Flores przyjechał jednak z ponad dwugodzinnym opóźnieniem i na miejscu okazało się, że nie ma już żadnego połączenia do Antigua. Na dworcu autobusowym natychmiast otoczyła nas chmara wszelkiej maści pośredników, taksówkarzy i innych mniej lub bardziej podejrzanych typów informujących sugestywnie w jak beznadziejnej jesteśmy sytuacji.
Jeżeli jest w Gwatemali miejsce, które można nazwać piekłem to jest nim właśnie stolica kraju. Guatemala City to jedno z bardziej niebezpiecznych miast na świecie, regularnie plasuje się na podium wszelkiego rodzaju rankingów przestępczości. Codziennie ginie tu średnio kilkanaście osób w zabójstwach. Guatemala City to wręcz idealne miejsce, żeby wkroczyć na kryminalną ścieżkę, bo prawie na pewno nie zostanie się wykrytym. Według statystyk ONZ 97% spraw pozostaje nierozwiązanych. Informacje o brutalnych morderstwach to stała rubryka w lokalnych gazetach. Często przeczytać można na przykład o trwającej od kilku lat wojnie gangów z firmami obsługującymi miejski transport. Schemat zawsze wygląda podobnie. Jeżeli przewoźnik nie płaci haraczu, do któregoś z jego autobusów podjeżdża na skuterze dwóch napastników. Pierwszy prowadzi i czeka żeby w odpowiednim momencie przekręcić maksymalnie manetkę gazu, drugi wyjmuje krótkolufową broń, z której pakuje kulkę prosto w głowę kierowcy. W samym roku 2014 w Gwatemali zginęło w ten sposób prawie 200 kierowców autobusów czyniąc ten zawód jednym z najbardziej niebezpiecznych na świecie. Nie są to tylko puste statystyki. Skalę przemocy w tym mieście naprawdę widać na ulicach, zwłaszcza w bardziej peryferyjnych dzielnicach. Tuż obok dworca linii Fuente del Norte, gdzie wysadził nas autobus, położonego jeszcze nie tak daleko od centrum, balkony mieszkań były zabezpieczone drutem kolczastym, a sklepy spożywcze zakratowane lub zamknięte. Widok strażnika z metrowym shotgunem w aptece nikogo tutaj nie dziwi.
Jak to się stało, że ten mały, rozwijający się kraj wyróżnia się swoją kryminalną sceną nawet w teatrze państw środkowoamerykańskich, co już samo w sobie jest nie lada wyczynem? Praktycznie większość XX wieku to historia przewrotów, rewolucji i ścierania się o wpływy, przy istotnym zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych. Od lat 60. do 1996 roku z niewielkimi przerwami trwała wojna domowa pomiędzy dyktatorską władzą a lewicowymi ugrupowaniami i był to najkrwawszy spośród wszystkich wewnętrznych konfliktów w tym regionie. Szacuje się, że zginęło ponad 200 tysięcy cywili. Za większość zbrodni, według ONZ nawet 90%, odpowiedzialne były siły związane z obozem władzy, w szczególności służby specjalne i paramilitarne organizacje takie jak Ojo Por Ojo (oko za oko). W 1996 zawarto pokój, który miał być kamieniem milowym dla dalszego rozwoju kraju, szerzenia demokracji i poszanowania praw człowieka. Jedynym z warunków pokoju była amnestia dla osób zaangażowanych we wcześniejsze konflikty. Jednakże w celu oczyszczenia atmosfery i pokazania brutalnej prawdy o zakończonej wojnie domowej podjęto prace nad obszernym raportem ukazującym prawdziwe oblicze gwatemalskiego konfliktu. Na czele komisji stanął biskup Juan Gerardi. Czterotomowy raport ukazał się w 1998 roku i wskazywał z imienia i nazwiska wiele osób odpowiedzialnych za zbrodnie, w tym popełnione ludobójstwa. Dwa dni później biskup Gerardi został zamordowany.
Rozbudowany aparat przemocy, który służył utrzymaniu władzy, działa wciąż w Gwatemali i ma się dobrze. Z tą tylko różnicą, że przeszedł do sektora prywatnego. Siatka służb specjalnych, wywiadu, byłych wojskowych i policjantów doskonale współpracuje tworząc pajęczynę korupcji, idealne środowisko dla handlu narkotykami, porwań, wymuszeń i haraczy. Albo, jak kto woli – dla biznesu, bo kto ma wpływy i pieniądze ten może w Gwatemali załatwić wszystko.
„La Linea” – to hasło rozniosło się echem po nagłówkach dzienników na całym świecie. W połowie 2015 roku w Gwatemali wyszedł na jaw największy skandal korupcyjny w historii tego kraju. Nazwa pochodzi od linii telefonicznej, pod którą wystarczyło zadzwonić, żeby otrzymać wyjątkowo preferencyjną taryfę celną. Jak łatwo się domyślić owa preferencyjność polegała na tym, że zamiast cła i podatku przedsiębiorcy płacili łapówki, które wędrowały do kieszeni wysoko postawionych urzędników w kraju. Śledztwo przeprowadzone przy współpracy gwatemalskiej prokuratury i komisji powołanej przez ONZ wykazało, że na czele tej mafii stał prezydent kraju i jednocześnie szef rządu Otto Pérez Molina.
We wrześniu 2015 roku odbyły się kolejne wybory prezydenckie. Wygrał je z ponad 70 procentowym poparciem Jimmy Morales, wcześniej telewizyjny komik, bez politycznego doświadczenia i zaplecza. Kampanię prowadził pod hasłem „Ni corrupto, ni ladrón”, czyli po prostu „nie złodziej”. Jak bardzo zepsuta musi być elita władzy, gdy wybory wygrywa człowiek, który wyróżnia się jedynie tym, że zamierza być uczciwy? Czy można w ogóle rządzić tym krajem nie brudząc sobie rąk? W jaki sposób walczyć z przestępczością, gdy jej korzenie sięgają do instytucji, które z założenia mają jej przeciwdziałać?
Epilog
Z oryginalnych źródeł pochodzących sprzed okresu hiszpańskiego nie wynika, żeby Majowie zakładali możliwość opuszczenia krainy podziemi. Według jednego z mitów udało się to tylko dwójce bliźniaków o imionach Hunahpu i Xbalanque, którzy pokonali władców podziemi w grze w piłkę i doprowadzili do upadku Xibalby.
Mając to na uwadze trzeba przyznać, że mieliśmy sporo szczęścia. Z Guatemala City, wydostaliśmy się bowiem w niespełna godzinę, a to za sprawą pewnej sympatycznej grupki Kanadyjczyków, którzy zaoferowali nam podwózkę. Dzień później siedzieliśmy już na ławce w Parque Central chłonąc całą głębię barw, zapachów i uśmiechów, którymi przesiąknięta była Antigua.
I co, chyba było warto? – zapytała trochę retorycznie Paulina. Pomyślałem o przeszywającym bólu w skroniach, który towarzyszył mi przez całą podróż, o wizytach w toalecie, stresie i zmęczeniu, o pooranych zmarszczkami twarzach na dworcu w Guatemala City. Potem rozejrzałam się dookoła. Za plecami ruszała właśnie religijna procesja z obowiązkowym akompaniamentem orkiestry. Monotonne werble bębnów mieszały się z wszechobecnym dźwiękiem dzwoneczków przymocowanych do wózków z lodami, z trudem przemieszczanych przez sprzedawców po brukowanych uliczkach. Obok na ławce szukając wytchnienia od upału przysiadły się kobiety ubrane w tradycyjne kolorowe stroje. Zza niskiej, intensywnie kolorowej kolonialnej architektury otaczającej zacienione aleje wyłaniały się zielone szczyty wulkanów. Wziąłem łyka lokalnego żubra i odpowiedziałem – k***, no raczej że warto.
(Xibalba w Muzeum Kultury Majów w Chetumal w Meksyku)
(Autobus z Guatemala City do Antigua)
(sklep spożywczy w Guatemala City)
Więcej zdjęć z Gwatemali znajduje się w galerii.